Przepis na niewiarę
Ktoś kiedyś powiedział, że „każdy wierzy w to, w co chce wierzyć”. Na pierwszy rzut oka myśl ta wydaje się banałem, ale moim zdaniem tkwi w niej klucz do odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego ateiści wierzą w coś innego niż teiści, lub, dlaczego ateiści nie chcą wierzyć w to, w co wierzą teiści, i na odwrót. Jeśli jest prawdą, że każdy wierzy w to, w co chce wierzyć, to można też próbować odwrócić tę tezę i stwierdzić, że nikt nie uwierzy w to, w co nie chce wierzyć. Jak sądzę, teza ta jest dopełnieniem odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego ateiści wierzą w coś innego niż teiści, lub, dlaczego ateiści nie chcą uwierzyć w to, w co wierzą teiści, i na odwrót.
Swego czasu byłem świadkiem jednego z najciekawszych moim zdaniem dialogów jaki zaistniał pomiędzy wierzącym i niewierzącym, spośród tych dialogów, jakie kiedykolwiek dane mi było widzieć. Wierzący i niewierzący spierali się o to, dlaczego ateista wierzy w samoistne powstanie życia z materii nieożywionej. Wierzący powiedział mniej więcej tak: nie masz żadnych dowodów na to, że życie powstało samoistnie z materii nieożywionej, jednak w to wierzysz, więc dlaczego nie uwierzysz w Boga, na którego też nie możesz doszukać się dowodów? Ateista odpowiedział na to w ten sposób: Nie masz żadnego dowodu na to, że Bóg istnieje, jednak w to wierzysz, więc dlaczego nie uwierzysz w to, że życie powstało z materii nieożywionej, mimo, że nie ma na to dowodów? Jak sądzę, czytając ów fragment wspomnianego dialogu po raz kolejny bardzo mocno dotknąłem meritum niniejszego eseju: każdy wierzy w to, w co chce wierzyć, nie zaś w to, w co należałoby z jakiegoś powodu uwierzyć. Fakty mogą odgrywać tu znaczenie, a nawet powinny odgrywać pierwszorzędne znaczenie, odgrywają one jednak co najwyżej znaczenie drugorzędne.
A zatem wierzymy i zarazem nie wierzymy nie w to, co jest wiarygodne lub niewiarygodne, ale przede wszystkim w to, co chcemy, aby było wiarygodne lub niewiarygodne. Często jest to prawdą, ale wcale nie musi być tak do końca. Trzeba to nieco doprecyzować: może po prostu wierzymy w to, co spełnia subiektywne kryteria naszej wiarygodności. Ale wtedy powstaje pytanie o kryteria naszej wiarygodności. Czy one też są tylko tym, co chcemy, żeby było wiarygodne?
Kryteria naszej wiarygodności często nie są konsekwentne. Jeśli jesteś szczerym i gorliwym wyznawcą Biblii, to kiedy spotkasz ateistę, któremu załóżmy się tym pochwalisz, to możesz usłyszeć zarzut, że kryterium wiarygodności jakie podasz dla Biblii może być tylko koliste, czyli oparte na błędnym kole w rozumowaniu (błąd logiczny petitio principii). Jego zdaniem Biblia może być tylko sama dla siebie kryterium wiarygodności, co sprawia, że jej autorytet zawsze będzie uzasadniony koliście. Nie musimy się z tym zgadzać, ale przyjmijmy na chwilę, że tak jest. Nasz autorytet jest uzasadniony koliście. Natomiast dla ateisty i racjonalisty autorytetem jest tylko rozum i świadectwo zmysłowe. Problem w tym, że tego autorytetu tym bardziej nie można uzasadnić inaczej jak tylko koliście. Teza o prawomocności poznania rozumowego może powstać tylko w rozumie. Tezy tej nie są w stanie stworzyć i uprawomocnić jakieś inteligentne i samoświadome mechanizmy, które istnieją poza światem naszych umysłów. Mogą ją wytworzyć i wypromować tylko nasze rozumy. Będzie ona zatem na mocy tego faktu uzasadniona zawsze nie inaczej jak tylko koliście. To samo tyczy się prawomocności poznania zmysłowego. Nie można uzasadnić naszego poznania zmysłowego inaczej, jak przez świadectwo tych samych zmysłów, zatem znów popadamy w błędne koło. Odwołanie się do rozumu w celu uzasadnienia prawomocności poznania zmysłowego pomoże nam tu uniknąć wspomnianego błędnego koła tylko na chwilę, bo pytając o zasadność wniosku wypływającego z samego rozumu wpadamy w inne błędne koło, te, o którym wspomniałem przed momentem z okazji niemożności uzasadnienia wniosków płynących z samego rozumu. Zatem uzasadnienie może w tym momencie przyjść tylko z zewnątrz, abyśmy uniknęli tu błędnych kół. Z tego zaklętego kręgu błędnych kół nie wyrwie ateisty jednak żadne transcendentne oświecenie, które przyjdzie z zewnątrz, bo przecież on w takie oświecenie nie wierzy. Jedyna świadomość, jaka jest w stanie rozumować, i o której istnieniu on wie, to świadomość ludzka.
A więc autorytet epistemologiczny ateisty jest tym bardziej oparty na błędnym kole uzasadnienia. Można więc zadać mu pytanie, dlaczego nie chce on wierzyć Biblii z tego powodu, że jej autorytet jest oparty na błędnym kole, sam zaś wierzy w świadectwo zmysłów i rozumu, choć nie można ich uzasadnić inaczej jak właśnie za pomocą rozumowania tkwiącego w pułapce błędnego koła. Jeśli jesteś teistą, to nie spodziewaj się konsekwentnej i unikającej powyższych dylematów odpowiedzi na to pytanie. Przynajmniej ja takiej odpowiedzi nigdy nie dostałem. Jeśli zaś jesteś ateistą, to nie sądzę, że łatwo ci będzie wybrnąć z tego dylematu i konsekwentnie odpowiedzieć sobie samemu na to pytanie.
Ateista wierzy, że wszystko jest tylko materią, bo stykał się dotąd tylko z materią. Jest to oczywiście błąd logiczny fallacy of composition, pretensious i reductive fallacy. Taki sam błąd popełniałby np. glon, który jakimś cudem osiągnąłby na czas jednej mikrosekundy samoświadomość nie gorszą od świadomości ludzkiej, dochodząc w tym krótkim czasie do wniosku, że wszystko co istnieje jest tylko wodą, ponieważ nie zetknął się on w czasie tej jednej mikrosekundy z niczym innym. Ateista nie wierzy w to, że istnieje coś poza materią, choć takie przekonanie może powstać tylko kosztem popełnienia wspomnianych przed momentem błędów logicznych.
Niejeden ateista wierzy też, że prawdziwa historia Jezusa była inna od tej, którą opisują Ewangelie. Zdarza się, że mówi on na przykład, że Apostołowie wykradli ciało Jezusa a potem udawali, że wierzą w Jego zmartwychwstanie. Wierzy on w to, albo w tysiące jeszcze innych o wiele bardziej fantastycznych wersji „alternatywnych historii Jezusa”, lub przynajmniej uznaje je za bardzo prawdopodobne, choć nie ma żadnych dowodów, które mogłyby uprawomocnić jego historie Jezusa. Kiedy mu o tym powiemy, lub nawet zarzucimy mu, że sobie to zwyczajnie zmyślił, to nadal nie przeszkadza mu to wierzyć w te jego wersje historii Jezusa, które są zupełnie odmienne od tego, co w tym temacie przekazali nam czterej Ewangeliści. Jednocześnie on sam nie wierzy w ewangeliczny opis historii Jezusa właśnie dlatego, że uważa go za zmyślony. Znów moglibyśmy go zapytać, czemu nie jest on w stanie uwierzyć w ewangeliczną wersję wydarzeń, nawet jeśli jest ona fantasmagorą Apostołów, wierzy natomiast bardzo chętnie we własną wersję historii Jezusa, choć jest ona właśnie niczym więcej jak fantasmagorą, której nie można uprawomocnić przez odwołanie się do czegokolwiek poza własnym widzimisię.
A zatem nawet gdy nasze autorytatywne źródła czy metody epistemologiczne są skażone jakąś wadą, wybieramy je, nawet wtedy i mimo to, że z powodu tej samej wady odrzucamy źródła autorytetu, czy metody epistemologiczne, na jakich opierają się nasi adwersarze. W tym wypadku znów wybieramy coś nie dlatego, że nie jest to skażone żadnym błędem, ale wybieramy to jedynie dlatego, że bardziej nam to po prostu odpowiada. Pisząc to mam na myśli przede wszystkim ateistów, choć może zdarzyć się, że role w tym dramacie niedowiarstwa zamienią się miejscami.
Taki oto mniej więcej klimat psychologiczny towarzyszy motywacjom wiary i niewiary. Dla wierzącego apologety, który postawił sobie na celu nawrócić jakiegoś ateistę na wiarę w Boga, staje się w tym momencie niewątpliwie zbyt mocno jasne, że niewiara, lub pozbawienie ateisty jego wiary sui generis, jest bardzo złożonym zadaniem. Niewiara, lub wiara ateistyczna w jakąś materialistyczną rzeczywistość, nie jest zatem kwestią faktów, braku faktów, lub logiki. Jest ona konsekwencją przyjęcia takich a nie innych założeń co do świata, te założenia biorą się zaś z osobistej preferencji, która tkwi poza światem pojęć związanych z faktami lub logiką. Mówiąc wprost, ateista wierzy lub nie wierzy w coś właśnie dlatego, że chce wierzyć lub nie wierzyć w coś innego. Sądzę, że pokazały to moje powyższe rozważania, ale dalej postaram się to unaocznić jeszcze bardziej.
A zatem fakty nie mają aż tak wielkiego znaczenia dla naszego światopoglądu, jak się to im tradycyjnie przypisuje (choć powinny mieć). O wiele większe znaczenie ma tutaj coś co można określić mianem „wiedzy uprzedniej”, albo „siatki pojęciowej”. Już Hume zauważył, że owa siatka pojęciowa, czy wiedza uprzednia, ma decydujące znaczenie dla naszych osądów. Bez funkcjonowania tego właśnie czynnika nie jesteśmy w stanie stwierdzić właściwie żadnego faktu. Kiedy na przykład patrzymy na proch strzelniczy, czy nawet badamy jego skład chemiczny, nie jesteśmy w stanie na podstawie tylko samej tej analizy stwierdzić, że proch strzela po podpaleniu go. Podobnie gdy patrzymy na magnes, lub nawet gdy badamy go, nie jesteśmy w stanie stwierdzić jedynie na podstawie samego takiego badania, że przyciąga on lub odpycha metal. Osąd taki wydamy dopiero wtedy, jeśli pozwoli nam na to oparta na wcześniejszym doświadczeniu wiedza uprzednia, która uzdolni nas do wyciągnięcia takiego wniosku1.
Wbrew pozorom owa wiedza uprzednia musi być obecna w każdym naszym osądzie jaki wydajemy co do świata, także w każdym najbardziej elementarnym osądzie. Nawet stwierdzenie: „Tam jest drzewo”, wymaga istnienia takiej wiedzy uprzedniej. Bez niej nie będziemy w stanie powiedzieć nic o tym drzewie, które określimy co najwyżej jako „rozgałęziona kupa odnóg”. Bez tej wiedzy uprzedniej nie będziemy nawet w stanie stwierdzić w pierwszym postrzeżeniu, że owa „rozgałęziona kupa odnóg” jest formą materii ożywionej. Samo pojęcie materii ożywionej również wymaga wiedzy uprzedniej, ponieważ gdybyśmy my sami byli załóżmy formą świadomości nieożywionej, a ponadto nie znalibyśmy wcześniej w ogóle pojęcia materii ożywionej, to wtedy w ogóle moglibyśmy pominąć kwestię życia organicznego w naszych rozważaniach nad pierwszy raz spostrzeżonym przez nas drzewem. Pojęcie życia organicznego w ogóle by dla nas bowiem wcześniej nie istniało. Soki ożywiające drzewo, na które trafilibyśmy w tym wypadku po przecięciu go piłą na pół, dawałyby nam nic więcej jak tylko odczucie lepkiej soczystości.
A zatem to co oceniamy jako fakt, lub nie, jest spowodowane nie samym faktem, ale takim a nie innym kształtem pojęciowej siatki, jaka kieruje naszym osądem w sprawie tego faktu. Jeśli więc owa siatka pojęciowa jest „przestrojona” na ateizm, to wtedy pojęcie Boga nie będzie w niej funkcjonowało, nawet wtedy, gdy natrafimy na ślady działalności Absolutu gdzieś we Wszechświecie. Przykładów takich sytuacji nie trzeba daleko szukać. Kiedy na przykład ateista spotyka się z formą cudu, to twierdzi, że nie jest to de facto cud. Gdy figurki Matki Boskiej płakały krwią w jednym z maryjnych sanktuariów, na co było wielu świadków, w tym komisarz lokalnej Policji, pewna przygnieciona realnością tego faktu ateistka na łamach prasy popularnej stwierdziła, że co prawda zjawisko to wydarzyło się, ale nie jest to zjawisko nadprzyrodzone. Jej zdaniem zostało ono spowodowane na zasadzie jakiejś tajemniczej siły wypływającej z wiary wierzących, którzy wpatrywali się w ów posąg. Owa siła miałaby spowodować to, iż materia, z której wykonano figurkę, zaczęła samoistnie wytwarzać krew. Nie znamy rzecz jasna żadnej takiej siły, ani wytłumaczenia fizycznego, które mogłoby nam uprawomocnić taką hipotezę. Owo wyjaśnienie wymaga więc wielkiej wiary, nie mniejszej niż ta, która prostolinijnie zakłada, że cud płaczących figurek został spowodowany po prostu przez rzeczywistość nadprzyrodzoną. Ateista jest w stanie odwołać się do każdej innej wiary, aby tylko nie uwierzyć w to, co nadprzyrodzone, nawet jeśli wiara ta wymaga równie wielkiego samozaparcia, co wiara w nadprzyrodzoność. Każdy uwierzy w to, w co chce uwierzyć, byleby tylko nie uwierzyć w to, w co nie chce uwierzyć.
Inny ze znanych mi ateistów stwierdził, że uznaje cuda jakie wydarzyły się w związku z ojcem Pio, uważał jednak (kosztem popełnienia błędu logicznego appeal to the future), że nie są to zjawiska nadprzyrodzone, ale coś, co zostanie wyjaśnione kiedyś przez naukę. Wybrał on w tym momencie wiarę w nieistniejące wyjaśnienie, które wcale nie musi zostać kiedykolwiek odnalezione, niż bardziej oczywistą wiarę w to, że rzeczywiście jest to zjawisko nadprzyrodzone. Niniejszy schemat wyjaśnień powtarza się zawsze wtedy, gdy dokona się jakiś inny cud, którego wystąpieniu ateista nie jest w stanie już dłużej zaprzeczać i przyjmuje jego istnienie jako coś jak najbardziej realnego.
Pojęciowa siatka ateisty nie dopuszcza zatem w swej strukturze istnienia świata zwanego nadprzyrodzonym. Wszystko co jest przejawem świata nadprzyrodzonego, jakiś cud, nagłe uzdrowienie nieuleczalnie chorego, które nie może zostać wytłumaczone przez odwołanie się do placebo itd., zostanie przez tę siatkę potraktowane jako zakłócenie, które ta siatka postanowi wyeliminować ze świata percepcji ateisty. Powie on wtedy, że dane zjawisko nadprzyrodzone jest albo oszustwem, albo sztuczką jakiegoś prestigitatora, który użył jedynie hochsztaplerskich metod wprowadzających zmysły w złudzenie. Jeśli zaś nie da się już dłużej zaprzeczać temu, że jakiś cud rzeczywiście nastąpił, to wtedy ateista poszuka wyjaśnień, które pozwolą „zestroić” percepcyjne doświadczenie owego cudu z wspomnianą siatką. Owe wyjaśnienia nigdy nie mogą mieć jednak w oczach ateisty charakteru nadprzyrodzonego. Zostają więc one automatycznie pozbawione takiego charakteru i wtedy mogą być już niejako zestrojone z siatką pojęciową ateisty, a tym samym stają się dla niego wyjaśnieniem do przyjęcia.
Tym samym dochodzę do sedna niniejszych rozważań, czas zatem na pytanie: czy jeśli o wierze lub niewierze decydują nie tylko same fakty, ale przede wszystkim wcześniej wytworzony w umyśle świat zwany siatką pojęciową, to czy cokolwiek jest w stanie przekonać ateistę? Nie chcę na to pytanie odpowiadać „nie”, choć powyższe rozważania skłaniają mnie do takiej właśnie odpowiedzi. Nie chcę też na to pytanie odpowiadać „nie” z tego powodu, że znam przypadki nawróceń się ateistów na wiarę w Boga. Odpowiem więc tylko tyle, że przekonanie ateisty na wiarę w świat nadprzyrodzony jest piekielnie trudne i graniczy z niemożliwością. Może ono nastąpić, ale z powodu siły jaką na umysł ateisty wywiera owa siatka pojęciowa, która jakby krępuje wolność jego oceny danej rzeczywistości, owo nawrócenie może być po prostu niemożliwe.
Jeśli ktoś nie wierzy w taką niemożliwość, to popatrzmy mniej więcej jak wyglądałby hipotetyczny proces przekonywania ateisty nieprzekonanego z założenia. Załóżmy, że ów niedowiarek miałby przyjemność być jednym z uczniów Jezusa. Po śmierci i zmartwychwstaniu Mistrza z Nazaretu, ów niedowiarek wcale nie musiałby jednak zostać przekonanym, iż dokonało się wkroczenie rzeczywistości nadprzyrodzonej w bieg historii ludzkości, nawet jeśli spotkałby Zmartwychwstałego osobiście. ów sceptyk mógłby przecież powiedzieć, że Zmartwychwstały w rzeczywistości nie zmartwychwstał. Nawet jeśli widziałby, że Jezus umarł na krzyżu, a Jego serce przebito włócznią (J 19,34), to mógłby powiedzieć, że teraz objawia mu się tylko jakiś sobowtór Ukrzyżowanego. Blizny na rękach i stopach, jakie Jezus pokazał uczniom na dowód swego zmartwychwstania (J 20,25), mógłby on natomiast wytłumaczyć w ten sposób, że ów sobowtór stosuje jakieś sztuczki magiczne, mniej więcej tak sugestywne jak te, które stosuje słynny Copperfield, lub, że hipnotyzuje obserwatorów. Tak samo można by wyjaśnić inne cuda, jakie potem przydarzyły się Apostołom, np. cud języków ognia opisany w Dziejach Apostolskich (Dz 2,3).
ów niedowiarek mógłby też stwierdzić, że całe to zamieszanie związane z rzekomym zmartwychwstaniem Jezusa jest kwestią jakiegoś wcześniejszego spisku i już dużo wcześniej znaleziono kogoś, kto ma takie właśnie blizny, jak ów Ukrzyżowany Jezus z Nazaretu, o którym już dużo wcześniej wiedziano i postanowiono, że zostanie ukrzyżowany, co miałoby być rzecz jasna częścią tego samego scenariusza spisku. Dlatego właśnie Jezus powiedział, że „choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16,31, Biblia Tysiąclecia).
Jeśli Bóg starałby się jakoś bardziej wkroczyć w nasz świat fizyczny i nadal przekonywać wspomnianego niedowiarka, to wcale nie oznaczałoby, że można go przekonać. Załóżmy, że w pewnym momencie Bóg ukazuje się na oczach wspomnianego sceptyka i oświadcza mu, że jest Bogiem. Wtedy niedowiarek pewnie zażądałby dowodów na to, że osobnik ukazujący się przed jego oczami rzeczywiście jest Bogiem. Powiedzmy, że Bóg dostarczyłby mu dowodów w postaci cudów, np. uzdrowiłby jakiegoś nieuleczalnie chorego, lub wskrzesiłby zmarłego na jego oczach. Niedowiarek mógłby jednak na to odpowiedzieć, że ów zmarły widocznie nigdy nie był zmarły, mógł być on jedynie w jakimś letargu, skoro udało się go ożywić, lub, że jest to jedynie jakaś zmowa. Natomiast uzdrowienie chorego nasz niedowiarek mógłby skomentować w ten sposób, że ów chory być może wyleczył się na skutek zadziałania jakiegoś placebo, pod wpływem emocji i swej wiary, albo, że po prostu ów chory nigdy nie był chory, ponieważ znów jest to tylko częścią jakiegoś spisku. Nawet gdyby Bóg sprawił, że na jakimś pobliskim cmentarzu wszystkie groby nagle otworzyłyby się, a zmarli wstaliby i ukazaliby się wszystkim, w tym ci zmarli, jacy byli znani sceptykowi, to zawsze mógłby on na to znów odpowiedzieć, że to wszystko jest częścią jakiegoś spisku z udziałem sobowtórów i wielkiej trupy teatralnej, wynajętej specjalnie w tym celu. Owa trupa teatralna miałaby rzecz jasna być w zmowie z zarządem pobliskiego cmentarza, a przede wszystkim byłaby ona w zmowie z osobnikiem podającym się za Boga.
Załóżmy, że Bóg próbowałby nadal przekonać niedowiarka i sprawiłby, że jakaś duża konstrukcja przed jego oczami, np. jakiś budynek, zniknęłaby. Niedowiarek mógłby jednak zbyć ten cud stwierdzeniem, że również i sam Copperfield sprawił przecież, iż przed oczami obserwatorów zniknęła Statua Wolności. Powiedzmy, że Bóg nie ustępowałby w swym mnożeniu coraz bardziej sugestywnych cudów i następnie spowodowałby, że przed oczami niedowiarka nagle ukazałoby się Niebieskie Miasto na niebie, o którym wspomina Apokalipsa św. Jana (21,2n). Niedowiarek mógłby jednak znów uniknąć w tym momencie wniosku postulującego nadprzyrodzoność na podstawie tej obserwacji i stwierdzić na przykład, że są to istoty z innej galaktyki, które przyleciały skolonizować nasz świat w tak właśnie wyglądającym statku UFO. Bóg miałby być w tym momencie jednym z takich kosmitów, rzecz jasna, być może nawet ich przywódcą, choć to pewnie dla sceptyka miałoby już drugorzędne znaczenie. Dla ateisty, który wierzy nawet w nikłe (dla niektórych nawet zerowe) prawdopodobieństwo przypadkowego powstania życia na ziemi, czy w nikłą możliwość wykrycia tajemniczej siły fizycznej powodującej krwawienie marmurowych posągów, wszystkie powyższe scenariusze „niewiary” byłyby jak najbardziej realne.
Gdyby Bóg nadal nie ustępował i spowodowałby na przykład, że cały świat wokół niedowiarka zniknąłby, że od tej pory ów sceptyk unosiłby się tylko w pustej przestrzeni, w jakiejś nawet próżni, w towarzystwie Boga obok niego, to ten fakt również nie musiałby wywołać u wspomnianego niedowiarka wiary w nadprzyrodzoność. Mógłby on dojść przecież do wniosku, że cała ta wizja jest skutkiem jego choroby psychicznej, lub niekontrolowanego zatrucia się jakimś środkiem odurzającym, jest zatem nierealna. W tym momencie jakiekolwiek dowody na istnienie Boga, odwołujące się do zmysłów, jakich to dowodów ateiści często żądają od wierzących, byłyby nic nie warte. Skoro bowiem przyjmie się, że dany podmiot doznający jest chory psychicznie, lub doznaje halucynacji, to od tej pory świadectwo jego zmysłów jest bez wartości. Nic nie przekona glona, który przez mikrosekundę był świadomy i poznał tylko wodny świat, o którego wyłącznym istnieniu jest jedynie przekonany, że gdzieś istnieje bezkresny świat bez wody. Dla niego te kilka bąbelków powietrza, które przemykają obok niego w górę, ku tafli wody, nigdy nie będzie podstawą dla wniosku, że gdzieś niedaleko istnieje świat takiej bezkresnej przestrzeni bez wody.
Zdaję sobie sprawę, że powyższy opis tak skrajnego sceptycyzmu jest nieco przejaskrawiony. Na pewno wielu ateistów przekonałoby się do wiary w nadprzyrodzoność po zaledwie kilku takich przeżyciach, jak te opisane przed chwilą. Jednak sam fakt, że tak skrajny proces wątpienia jest możliwy, ukazuje nam, że proces niewiary w nadprzyrodzoność może osiągać w zasadzie nieograniczone rozmiary.
Ktoś jednak zapyta, jak to się dzieje, że ten czy inny ateista nawraca się na wiarę w nadprzyrodzoność? Odpowiedź na to pytanie jest zapewne zarówno teologicznie jak i psychologicznie bardzo złożona, myślę jednak, że wyjaśnienia na to pytanie należy szukać w fakcie dezintegracji struktury wspomnianej siatki pojęciowej ateisty. Jeśli owa siatka ulegnie z jakichś powodów procesowi rozpadu, wtedy może nastąpić proces nawrócenia się, a przynajmniej droga do niego zostaje otwarta.
Jak sądzę, w powyższych rozważaniach udało mi się przynajmniej częściowo naświetlić przyczyny nieprzejednanej niewiary ateistów. Nie było to oczywiście studium przyczyn tej niewiary, to sprawa złożona i powinna być przedmiotem oddzielnego studium, być może dokonanego przez jakiegoś psychologa religii. Przedmiotem niniejszego studium były natomiast przyczyny nieprzejednanego stosunku ateistów do przesłanek przekonujących wierzących do wiary w nadprzyrodzoność. W świetle tego, co powyżej powiedziano o siatce pojęciowej blokującej ich obiektywną ocenę takich przesłanek, jasne staje się to, że ich ocena tych przesłanek jest niewiarygodna i nieobiektywna z powodu swoistych blokad istniejących w ich świadomości. Owe blokady zniekształcają im naturalne i otwarte postrzeganie oraz obiektywne ocenianie tych przesłanek. Kryteria, przy pomocy których odrzucają oni te przesłanki są również niekonsekwentne, ponieważ bardzo często kwestionują oni te przesłanki za pomocą rozumowania opartego na błędzie, który tym przesłankom wytykają (np. kolistość uzasadnień). Owe kryteria przy pomocy których odrzucają oni te przesłanki są niekonsekwentne również dlatego, że tworząc te kryteria ateiści często odwołują się do wyjaśnień opartych na takiej samej lub jeszcze większej wierze, którą tym właśnie przesłankom wytykają.
Jan Lewandowski (lipiec 2005)
1 Por. D. Hume, Badania dotyczące rozumu ludzkiego, Kraków 2004, s. 27.